styczeń24
Już od jakiegoś czasu męczyłam swego Ojca, by zrobił nam wędzarkę (tzn. małą wędzarnię). A że obiecywał, że na pewno mi taką wykona – więc go skutecznie przymusiłam I – dla świętego spokoju widocznie – mam ją już gotową do działania…
Jest to dla nas bardzo przydatne urządzenie, ponieważ mężuś mój nie bardzo lubi kupne wędliny, bo to – albo nie ten zapach, nie ten smak, a to chemia, a to soja, albo szkuty („że też normalnej kiełbasy zrobić nie mogą!”). Teraz do tego wszystkie wędliny mają być „bejcowane” zamiast wędzone, więc tym bardziej jest to projekt na czasie… Mnie także tęskno było do kiełbaski, jaką mój śp. Dziadek (wraz Ojcem) robił, do pysznego domowego boczusia – nie ukrywajmy te sklepowe, nawet z wysokiej (czyt. drogiej) półki, nie mogą się z nimi równać! Ile by tej kiełbaski Dziadek nie uwędził, tyle od razu znikało w przepaścistych brzuchach całej (licznej) rodzinki…
Wychodząc zatem na przeciw rodzinnym potrzebom, zmobilizowałam swe siły życiowe by co-nieco dowiedzieć się z tej ciekawej branży. Na mikołajki Teść postanowił wzmocnić mój entuzjazm i wręczył mi książkę o tradycyjnym wędzeniu – nie muszę pisać, że przeczytałam ją jednym tchem…
Do tego trafiłam na wspaniałą kopalnię wiedzy wędzarniczej – serwis Wędliny domowe, gdzie można uzyskać wszelką wiedzę tajemną Zaowocowało to, jak się można domyślać, zapałem w peklowaniu mięska – na początek wybrałam karczek i boczek. Do odważnych świat należy!
Najpierw natarłam mięsko odpowiednią ilością soli peklowej (na każdy kg mięsa – 0,02kg mieszanki) i postawiłam w pokoju, aż sól się rozpuściła. Następnie zrobiłam zalewę z odpowiedniej ilości wody (0,4l wody/kg mięsa), w której zagotowałam kilka liści laurowych, kulek ziela angielskiego i pieprzu ziarnistego. Gdy zalewa przestygła, ale jeszcze była ciepła, wmieszałam peklosól. W międzyczasie wyjęłam mięsko z soku, które puściło, a gar umyłam, wyparzyłam i poczekałam, aż wyschnie. Do suchego garnka emaliowanego (to ważne!) wlałam przecedzoną zalewę i wsadziłam mięsko. Ponieważ pogoda i temperatura były idealne (powyżej zera, ale niewiele) wyniosłam garnek na balkon do cienia. Tam stał kilka dni, ale przyszły mrozy i musiałam go przetransportować do piwnicy… Początkowo mięsko obracałam dwa razy dziennie, później już tylko raz. W sumie w zalewie było równy tydzień. Z jednej strony widać delikatne ślady utlenienia (lekkie brązowo-beżowe zabarwienie) – nie wiem, czy mają wielki wpływ na smak – informacji o tym nie znalazłam, postanowiłam więc te części odkroić (pójdą do bigosu). Część mięska wystawała ponad zalewę, bo garnek wybrałam zbyt szeroki (mięsko ma być ciasno upakowane) i widocznie owa ilość zalewy była zbyt mała… Cóż, człowiek się uczy na błędach Następnym razem będę już bogatsza o to doświadczenie.
Dziś przyszedł czas na wyjęcie mięska z zalewy i pozwolenie mu na osuszenie się. U mnie proces ten następuje w lodówce, ma ona bowiem idealne ku temu zdolności (funkcja 'no frost’). Wcześniej przecięłam na pół każdy z kawałków mięsiwa, bo w całości byłyby zbyt ciężkie. Karczek zapakowałam dodatkowo w specjalną siatkę do szyneczek, mając nadzieję, że ładnie go to uformuje. Jak w efekcie wygląda, możecie sobie zobaczyć poniżej…
Jutro Wielki Dzień! Moje pierwsze, osobiste spotkanie z wędzeniem. Życzcie mi powodzenia!