Warszawa z bliska
Gdyby ktoś jeszcze rok temu próbował mi wmówić, że Warszawa to piękne miasto – nie uwierzyłabym. Dziś, z perspektywy 3 miesięcy muszę stwierdzić, że ta wielka metropolia ma swój niewątpliwy urok, wręcz coraz bardziej mi się podoba…
Kolory są tu bardziej intensywne niż w Małopolsce, chmury zachwycające, wiatr w upały chłodzi i rozwiewa smrodki – tych tu nie brakuje 😉 Komunikacja działa sprawniej niż w Krakowie, choć też zdarzają się nieterminowe przyjazdy/odjazdy. Jest mnóstwo parków i skwerków, w których można sobie odpocząć, poczytać książkę, poćwiczyć (wiele parkowych urządzeń dla kalisteników), czy też zagrać w pingponga lub w szachy. Codziennie odbywają się jakieś ciekawe atrakcje, przy czym wiele z nich jest bezpłatnych. W Warszawie po prostu nie można się nudzić 😛
Ludzie są mili, nastawieni przyjaźnie, no może za wyjątkiem pewnych warzywniaków alias zieleniaków w mej dzielnicy. Tu niemile mnie kilku potraktowało, gdy próbowałam kupić chrzan do kiszenia ogórków. Cóż na marketingu i obsłudze klienta niestety się nie znają… Po kilku burczących odpowiedziach w PRLowskim stylu „nie ma i nie będzie”, gdy ciśnienie zaczęło mi już puszczać się uszami (10 kg ogórów na mnie czekało), wymusiłam na jednym takim by się przyznał, dlaczego są tak w tej Warszawie „przyjemni” (oczywiście użyłam odpowiedniego słowa). Okazało się, że to dlatego by muszki się nie roiły (na chrzanie ich faktycznie najwięcej…) i by ktoś inny (czyt. ci z hali targowej, bo w domyśle u nich kupiłam sobie ogórki) mi sprzedał, skoro u gościa ich nie kupiłam. On ma dla swoich klientek takie zdechłe wiąchy z suchym plasterkiem potrzebnego mi korzenia. Wytłumaczyłam zatem panu, jak krowie na rowie, że w kilku poprzednich, takich jak jego warzywniakach kupiłam ogóry oraz, że w żadnym nie ma chrzanu. Na pytanie, czy mógłby mi łaskawie powiedzieć, gdzie go mogę dostać zaczął znów burczeć. Paranoja! Uświadomiłam zatem pana, że w Krakowie mają normalne podejście do klienta i wiedzą, że daleko tak nie zajadą, więc służą pomocą, budując relacje. Mocno podnerwiona udałam się na poszukiwanie potrzebnego korzenia, który w efekcie zdobyłam we Fracu na Karolkowej. Wracając do domu nie omieszkałam podejść do zieleniaka, by podpowiedzieć sprzedawcy, gdzie też jego klienci mogli by sobie potrzebny chrzan zakupić. Nie wiem, czy do niego dotarło to, co mówiłam, bo widać mocno tkwi w PRLowskich realiach. Może jednak weźmie sobie do serca moją radę i zamiast być sobkiem, przysłuży się komuś budując relacje…
Nie może tak być, by kilku nieuprzejmych dziabongów zmieniło mój osąd o Warszawiakach*, o nie!
*Podobno od 2012 r. nazwy mieszkańców miast piszemy z małej litery, ale ja jestem tradycjonalistką 🙂