Gdzie jesteś lekarzu?
Nie wiem, czy tylko ja mam takie wrażenie, ale od kilku już lat aż strach iść do lekarza… Dzięki Bogu udało mi się spotkać w swoim życiu kilu dobrych specjalistów, ale w stosunku do całej pozostałej rzeszy, ci dobrzy są jak przysłowiowa igła w stogu siana.
Nie wykazują zainteresowania pacjentem, często w ogóle nie wysłuchują jego dolegliwości zrucając je na karb jakiś „normalnych” zjawisk fizjologicznych. Myślą schematycznie – masz nadciśnienie, wysoki cholesterolek – proszę statynki – tylko proszę brać do końca życia*! Nie mają pojęcia o lekach, które wypisują ani o tym, że wzajemnie się one wzmacniają lub działają antagonistyczne. 90% starszych osób w moim otoczeniu ma całe worki z lekami, które codziennie zażywają!!! Bo dobry lekarz im przepisał… Wszelkie symptomy, których nasi doktorzy nie potrafią przypisać do jakiegoś zespołu/syndromu/jednostki chorobowej wrzucają do jednego wora schorzeń idiopatycznych**, w którym znajdziemy choćby zespół jelita drażliwego – najczęstsze schorzenie jelit, zapalenie stawów, czy też niepłodność… Ciekawe dlaczego?
*ten miesiąc jakoś pan wytrzyma…
**idiopatyczny – o nieznanym pochodzeniu
W ciągu przysługujących nam 10 minut*** – o ile z bieżącą chorobą nasz lekarz prowadzący przyjmie nas w terminie krótszym niż tydzień – zwykle i tak, zamiast poświęcić nam pełnię czasu, wpisuje w komputer to, co dowiedział się od poprzedniego pacjenta. Jeżeli jest młody i ma wprawę w obsłudze urządzeń, to pół biedy. Później jest chwila dla nas – ale spiesz się człowieku, bo już kolejny pacjent czeka za drzwiami, a Twój czas się zaraz skończy… Wymieniasz zatem, co pamiętasz, albo co zdążyłeś spisać i co otrzymujesz? Niestety niewiele – zwykle receptę na jakiś przeciwbólowy specyfik, albo na antybiotyczek, jeźli Ci w płuckach świszczy. Czasem wyprosisz jakieś badania lub skierowanie, ale zwykle musisz sam powiedzieć, co Ci jest i najlepiej, co Ci przepisać. I papa! Wszyscy (prawie) zadowoleni. I prawie zdrowi.
*** zwykle jest 10 minut – u lekarzy, którzy są „lepsi” (czyt. milsi) jest więcej pacjentów, a co za tym idzie trudniej się do nich dostać i czas wizyty jest krótki.
Dlaczego mnie tak to irytuje? Bo mamy wielu lekarzy, którzy uważają, że wystarczy skończyć Akademię Medyczną i już zjedli wszystkie rozumy. Nie muszą się dokształcać, nie muszą rozwijać swoich kompetencji, a pacjent skoro przyszedł raz, to i kolejny raz przyjdzie (można zmienić lekarza raz/dwa w roku?), zatem pieniążki za kolejną sztukę z kolejki zza drzwi, znajdą się u doktorka w kieszeni…
A Tobie, schorowany człowieku przyjdzie się leczyć samemu. Tylko uważaj, bo zioła są niebezpieczne! Nie używaj suplementów, bo nie wiesz, co w nich jest (tak jakbyś był pewien, że statynki to cuksy). Przed zastosowaniem diety poradź się lekarza – tak, tylko ciekawe kiedy, skoro nawet z chorobą ciężko się do niego dostać…
Spędzam ostatnimi dniami wiele czasu w internecie na poszukiwaniu sposobów poradzenia sobie samej i swoim bliskim z nękającymi ich chorobami. Czy nie prościej byłoby iść do kogoś, kto się na tym zna? Są jeszcze tacy lekarze, ale kolejki do nich są wielomiesięczne… Coś czuję, że za niedługo, dzięki swoim umiejętnościom wyszukiwania różnych informacji w internecie, będę mogła sama założyć klinikę, nie klinika jest dla lekarzy… Dla fizyka/informatyka z zacięciem samoleczniczym to chyba byłaby jakaś lecznica, uzdrowisko?! Bo lekarzom się nie chce…